“RUCH”, w jakim byłem

Emil Morgiewicz

Jeśli zapytać kogokolwiek choć trochę interesującego się czymś więcej niż tylko własną codziennością, a więc minioną Polską ludową, a zwłaszcza formami ówczesnego sprzeciwu wobec narzuconego nam ustroju i zależnościom od obcego państwa, a także czym była organizacja konspiracyjna z końca lat 60. ub. wieku nazwana „Ruchem” – niechybnie powie, że był to tajny związek młodzieżowy, który zamierzał wysadzić pomnik Lenina w Poroninie, uznając go za  symbol zniewolenia i moskiewskiej dominacji. Ale te plany się nie powiodły. Młodzi niedoszli zamachowcy zostali wcześniej zatrzymani i aresztowani. A w głównym procesie prominentów zapadły wyroki po okresie stalinowskim  najsurowsze. Skazano ich już za Gierka.

            Ruch jednak, wbrew powierzchownemu wyobrażeniu, był zdecydowanie czymś więcej niż niedoszłym sprawcą spalenia muzeum Lenina w Poroninie „dla upamiętnienia” setnej rocznicy urodzin przywódcy bolszewickiej rewolucji, przypadającej w 1970 roku. Nie polegał na skrzyknięciu się grupy przeciwników komunizmu w celu tak demonstracyjnego zamanifestowania niezgody na sowietyzację. Do pomysłu doszło dość przypadkowo. Uczestnicy  Ruchu nie opowiadali się wcześniej za takim sposobem działania. Wprawdzie w jego początkach  doszło do nieudanej zresztą próby zdobycia pieniędzy na cele organizacyjne metodą ekspropriacyjną, a po tym doświadczeniu zastosowaną w łagodniejszej formie do uzyskania powielaczy i maszyn do pisania, ale to jednak było zupełnie co innego. Nie tylko nie taki charakter, ale i nie taki, by tak rzec, kaliber zamierzenia.

Akcja „Poronin” była wyłomem nieporównywalnym żadną miarą do tych wcześniejszych działań. Wyłomem w stosunku do przyjętej deklaracji programowej, stawiającej na mozolne budowanie wspólnoty politycznej. Także dzięki kontaktom z emigracją polityczną i przeciwnikami komunizmu w innych krajach podporządkowanych Moskwie, wsparte działalnością wydawniczą, ukierunkowane na perspektywiczny cel – odzyskanie niepodległości.

Ruch był zaczątkiem takiej wspólnoty, tworzonej w warunkach państwa policyjnego, oczywiście niejawnej. Łączyło nas przekonanie, że bez usamodzielnienia się państwowości, a więc wyjścia spod moskiewskiej kurateli i pozbycia się namiestniczych rządów – co teraz brzmi jak oczywista oczywistość – niemożliwy jest demokratyczny ład ustrojowy ani wydolny ustrój gospodarczy. Nie liczyliśmy na reformowalność systemu. Nie podzielaliśmy więc nadziei rewizjonistów (przeciwnie niż środowisko „Komandosów” w tamtym czasie).  Jak wiadomo, wierzyli oni w przeistoczenie ustroju, opartego na odgórnym dyktacie, w socjalizm z ludzką twarzą. W tym duchu próbowali wpłynąć na zmiany w mechanizmach sprawowania władzy . Z wiadomym skutkiem. Rzecz jasna, wszelkie działania przyczyniające się do erozji systemu, podważania dogmatów urzędowej ideologii, osłabienia narzędzi zniewolenia, niezależnie przez kogo podejmowane, traktowaliśmy jako służące narodowej sprawie.

Nie dająca się ukryć zadyszka w funkcjonowaniu bloku państw podporządkowanych Moskwie, jako monolitu, pozwalała nam zakładać, że nastąpią w nim tąpnięcia.  Tym bardziej, że ideologiczne spoiwo bloku było już martwe, stając się jedynie rytualną wydmuszką. W erozji bloku, wymuszającej przejście Moskwy do defensywy, upatrywaliśmy szansy na uzyskanie niezależności, na niepodległość. Szansy tej nie wolno było przegapić. Nie można więc było dalej siedzieć z założonymi rękoma, lecz należało przygotowywać się do niej, do jej przybliżania i wykorzystania, gdy się tylko pojawi. Kierując się taką perspektywą uznaliśmy, że z naszej strony ( jednostek mających zbieżny punkt widzenia), pierwszym na nasze możliwości krokiem, jest stworzenie zalążka wspólnoty politycznej. Dlatego doszło do powstania  Ruchu.

Perspektywiczny cel – odzyskanie niepodległości – wyrażony w deklaracji programowej „Mijają lata”, był swoistym ewenementem na tle wszystkich innych aktów sprzeciwu wobec narzuconego ustroju od czasu zdławienia PSL–owskiej opozycji i zepchniętego do podziemia niepodległościowego ruchu oporu i przetrwania. Od czasu wyjścia ze stalinizmu szło już tylko o przekształcenia ustrojowe w ramach PRL.  To było przecież optimum oczekiwań, a nie dążenie do niepodległości. O ile emigracja polityczna była wierna idei niepodległości, nie rozporządzając niestety politycznymi narzędziami służącymi jej urzeczywistnianiu, o tyle w kraju – o czym się teraz nie zawsze pamięta – społeczeństwo w tamtym czasie było w większym lub mniejszym stopniu pogodzone z podległością kształtującą gorset ustrojowy. W słuszności „realizmu politycznego” utwierdzali je nie tylko urzędowi propagandyści, ale także liczące się autorytety (nauki i kultury). Również wszelacy celebryci, jak byśmy ich dziś nazwali, gorliwie wpisując się w oczekiwania i łaskę rządzących.  Wkraczające w dorosłe życie nowe roczniki, nie znające z autopsji innej rzeczywistości, traktowały PRL jak normalne państwo, w którym należy jakoś się urządzić i ułożyć przyszłość. Dla tych z elity przedwojennej, którym udało się przeżyć wojnę i powojenne prześladowania, nie mających złudzeń co do statusu PRL, przybitych klęską polskiej państwowości, niepodległość była poza ich horyzontem widzenia. Pozostawali albo w życiowej niszy, albo szli na układy z władzą. W tym drugim przypadku charakterystyczna była argumentacja szefa PAX-u Bolesława Piaseckiego. Komuniści – powiada on tuż po wojnie – będą rządzić Polską przez co najmniej najbliższe 50 lat. To pewnik. Nie mam złudzeń. Za naszego życia to się nie zmieni. Dlatego chcąc zaistnieć politycznie, z myślą o Polsce, trzeba z nimi iść na układy.

Ze swej strony radiostacje nadające z Zachodu polskie programy, których funkcja informacyjna i nie mniej ważna antyindoktrynacyjna , trudne do przecenienia jako antidotum na sowietyzację kraju i kształtowanie mentalności Polaka na modłę homo sovieticusa, dalekie były od pobudzania aspiracji niepodległościowej. Najważniejsza z nich – Radio Wolna Europa  – pomna klęsk  wolnościowych zrywów w nieodległej przeszłości, interwencji zbrojnej Moskwy na Węgrzech i w Czechosłowacji, stawiała wyraźnie na ewolucję systemu sprawowania władzy w PRL w następstwie walk frakcyjnych wśród komunistów. W latach 60. RWE koncentrowała uwagę głównie na tych walkach.

Kościół natomiast – ostoja świadomości religijnej i jej ścisłych związków z polskością, a w głoszeniu wiary opoka ładu moralnego, chcąc pełnić swoją misję w warunkach wrogiego mu i opresyjnego komunistycznego państwa, nie mógł rzecz jasna akcentować dobitnie potrzeby odzyskania niepodległości.

W takich oto czasach założyciele Ruchu przyjmując deklarację programową „Mijają lata” określają w niej cel perspektywiczny – odzyskanie niepodległości. Wiedzieliśmy oczywiście, że ani ten cel, ani unaocznienie w deklaracji skali negatywnych skutków namiestniczych rządów komunistów, ani zarysowanie przyszłościowych rozwiązań ustrojowych – ładu w warunkach demokracji – nie wystarcza, aby wyrwać obywatela PRL z apatii politycznej. Z poczucia bezradności wobec aparatu komunistycznej władzy i przemocy i skłonić do odejścia od minimalizmu upowszechnianej postawy, zadawalania się osiąganiem  „małej stabilizacji”. Konieczne było ożywianie i budzenie nadziei na wyjście z położenia ustrojowego bez widoku na wyjście. Wiedzieliśmy też, że budowanie takiej nadziei musi polegać na wskazywaniu przesłanek ją uprawdopodobniających. Punktem wyjścia było stworzenie wspólnoty politycznej  poza zasięgiem władzy.  Tym samym niezależnej od niej. A także nawiązanie kontaktów z emigracją niepodległościową i z przeciwnikami komunizmu w innych państwach podporządkowanych Moskwie. Nieodzownym dla tworzenia takiej wspólnoty było posiadanie własnego pisma. Forum służącego rozwijaniu wątków deklaracji programowej, ukazywaniu anomalii ustrojowej, obcej naszej tradycji i kulturze, przywoływaniu osiągnięć polskiej państwowości. Szczególnie II Rzeczypospolitej. Jej niewątpliwych sukcesów, przysłanianych urzędowym kłamstwem. Fałszywym wizerunkiem państwa krzyczącej niedoli społecznej, nieudolności i zaprzaństwa politycznego elity rządzącej, w opozycji do roztaczanej świetlanej wizji komunistycznego państwa dobrobytu. Mieliśmy wskazywać na czynniki sprzyjające procesowi erozji bloku państw pod kuratelą Moskwy i szukać ich przydatności w naszym dążeniu do perspektywicznego celu. Było dla nas oczywiste, że w tworzeniu zalążka wspólnoty politycznej odwołujemy się do pobudek moralnych i sami nimi się kierujemy.

Takie pismo pod nazwą „ Biuletyn” udało nam się założyć. Był on odbijany na powielaczu spirytusowym. Wydawany od później jesieni 1969 roku do aresztowań uczestników  Ruchu w końcu czerwcu 1970 roku, jakie nastąpiły tuż przed przystąpieniem do wykonania akcji „Poronin”. Ta jeszcze mało wydajna technika limitowała nakład pisma. Pierwszy numer „Biuletynu” – miesięcznika (zwykle 15- 20 stronicowy) – powielony został w 100 egzemplarzach, a ostatni – szósty- w 450. Trzeba przypomnieć, że w tamtym czasie dostęp do urządzeń drukujących i powielających nie był przecież swobodny, lecz drastycznie ograniczony i rygorystycznie kontrolowany. Ba, już nabycie zwykłej maszyny do pisania stanowiło nie lada problem.  Dlatego zdecydowaliśmy się przejąć na własną rękę konieczny na użytek Ruchu taki sprzęt z  instytucji państwowych. Został  zdobyty w drodze akcji ekspropriacyjnych. Głównie przez łódzkich uczestników Ruchu. Działania te były wysoce ryzykowne, przeprowadzane przez kilkuosobowe różne zespoły, niekiedy pod osłoną nocy. Poprzedzane w paru przypadkach dorobieniem kluczy do upatrzonych pomieszczeń, a nawet wspinaniem się po rusztowaniach, gdy inaczej nie można  było dostać się, gdzie należało. Przebiegały parokrotnie jak w filmowym dreszczowcu. W ten sposób Ruch uzyskał dwa powielacze ( jeden z nich z akcji ekspropriacyjnej w Warszawie) a także szereg maszyn do pisania.  Nie znaliśmy jeszcze techniki sitodruku, której stosowanie 7 lat później, w drugim obiegu, pozwalało wychodzić z impasu wydawniczego, gdy z matrycami do powielaczy było krucho, a było, choć pętla policyjnej kontroli już nie była tak mocno zaciągnięta. „Biuletyn” był powielany na plebanii w Piastowie, u zaprzyjaźnionego z Andrzejem Czumą księdza Sebastiana Koszuta i przy życzliwym nastawieniu drugiego księdza, Romana Ołtarzewskiego. Powielaniem zajmował się brat księdza Koszuta Alek, wspierany w tej pracy przez Andrzeja Czumę. Na wiosnę 1970 roku otrzymaliśmy   z rąk prywatnych (od pani Janiny Lewandowskiej) maszynę drukarską i przetransportowaliśmy do Benedykta ( Dysia) Czumy do Łodzi. Jej wykorzystanie miało zrewolucjonizować naszą technikę wydawniczą. Do uruchomienia maszyny jednak już nie doszło. Na przeszkodzie stanęły aresztowania. Redagowanie „Biuletynu” było jeszcze wielce improwizowane, jakby odbywające się w biegu. Teksty trafiały do mnie. Jeśli były z Łodzi, za pośrednictwem Stefana Niesiołowskiego na początku, a potem Eli Nagrodzkiej. Z innych miejscowości przywoził je Andrzej Czuma. Do tego dochodziły pisane przeze mnie i Andrzeja. O zawartości numeru decydowaliśmy my dwaj, niekiedy przy udziale Stefana.

 Ideowy profil „Biuletynu” określała deklaracja programowa. Mając poczucie wszechobecności urzędowego kłamstwa w sferze publicznej, uporczywego  mitologizowania charakteru władzy komunistów w Polsce Jałtańskiej, podważaliśmy przede wszystkim ich pryncypia polityczne. Miały one dowodzić realizmu (politycznego) i legitymizować sprawowanie władzy.

Były więc teksty odnoszące się do nieakceptowanego przez nas statusu Polski Jałtańskiej. Akcentowaliśmy, że na status uzależnienia od Moskwy nie może być ostatecznej zgody. Wskazywaliśmy na wykorzystywanie braku ostatecznego uznania granicy na Odrze i Nysie do uzasadniania tego uzależnienia . W tym kontekście były rozważania dotyczące podzielonych Niemiec i ich przyszłości.

Uznając za niezwykle ważne odkłamywanie urzędowej wersji historii zamieściliśmy m.in. cykl artykułów o wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku. Przypominały one przemilczane fakty i dziejowe znaczenie zwycięstwa w bitwie warszawskiej ( cud nad Wisłą). To w czasach, gdy niewygodna była prawda, że wygrana uratowała nasze odrodzone tylko co państwo przed niechybnym kresem, zapobiegając zainstalowaniu gotowego już komunistycznego rządu. Przypominaliśmy też o ratunku, jaki wygrana przyniosła Europie. Pisaliśmy o pakcie Ribbentrop – Mołotow, o 17 września 1939 roku, konferencjach w Teheranie , Jałcie i Poczdamie z punktu widzenia polskiej racji stanu , o poznańskim czerwcu 1956 roku wymazywanym ze świadomości społeczeństwa. Dotykaliśmy tematów tabu określanych mianem białych plam w najnowszej naszej historii. Sięgaliśmy do dokumentów unaoczniających służalczość wobec Moskwy, konformizm i tchórzostwo ludzi z ekipy rządzącej( sylwetki J.Cyrankiewicza czy M.Spychalskiego).

Dobrze wpisywał się w potrzebę czasu- przykładowo biorąc – tekst podważający szerzący się wówczas pogląd o możliwości przekształcenia rządzącej partii komunistycznej od wewnątrz, funkcjonującej na zasadzie hierarchicznego podporządkowania, przez ludzi uczciwych wstępujących w jej szeregi. Wykazywał kryjące się za nim złudzenie, służące najczęściej usprawiedliwieniu życiowego konformizmu.

Pisaliśmy o roli RWG w podporządkowaniu gospodarki PRL interesom moskiewskiej polityki imperialnej na świecie. Wskazywaliśmy na konkretne niekorzystne umowy handlowe z Moskwą, noszące piętno tej polityki.

To tylko kilka przykładów na zorientowanie się w tematyce i charakterze pisma.

Utworzenie i wydawanie „Biuletynu” było bezsprzecznie naszym sukcesem. Udało się nam stworzyć pierwsze od wielu, wielu, lat niezależne, nie podlegające kontroli (władzy) pismo o takim charakterze. Pierwsze zapewne od końca lat czterdziestych. Od czasu zniszczenia legalnej opozycji PSL i zepchniętego do podziemia wolnościowego oporu. Dysponowaliśmy jednoznacznie niepodległościowym programem, a do tego jeszcze mieliśmy własne wydawnictwo. Cenne narzędzie, nieodzowne wręcz do pobudzania nadziei, koniecznej przy poszukiwaniu dróg wyjścia z politycznej beznadziei. Zdawaliśmy oczywiście sprawę z bardzo jeszcze ograniczonego zasięgu oddziaływania „Biuletynu” w warunkach konspiracyjnych. Nieporównywalnego z tym, jakie miały – mimo zagłuszarek – radiostacje zachodnie, nadające polskie programy. Także z faktu stawiania przez nas dopiero pierwszych kroków wydawniczych i redakcyjnych. Z fazy, można rzec, embrionalnej tej działalności.

A jednak „Biuletyn” na przekór wszelkim przeciwnościom, ograniczeniom, niedostatkom miał swoją moc sprawczą. Nie tylko był czynnikiem integrującym od nowa środowisko niepodległościowe – z większym efektem niż w fazie początkowej akcje ekspropriacyjne  (zdobycie powielaczy i maszyn do pisania). Otwierał możliwości poszerzania wspólnoty. Rozprowadzany między uczestników wspólnoty, ale z nastawieniem na podyktowane warunkami konspiracji ostrożne wychodzenie poza jej krąg. Już ukazanie się pierwszych numerów ”Biuletynu” zainspirowało grupę osób skupionych wokół Stefana Türschmida w Łodzi ( uczestników Ruchu) do uruchomienia pisma pod nazwą „ Informator”. Zawierało ono bieżące informacje polityczne i ekonomiczne będące wyciągiem z PAP-skiego biuletynu specjalnego, niedostępne powszechnie, zastrzeżone w PRL dla wybranego kręgu odbiorców.    Ambicją grupy( Türschmida), wcześniej uczestników protestu studentów łódzkich w marcu 1968 roku, było pójście dalej i przekształcenie „Informatora” możliwie szybko w pismo z własnymi tekstami autorskimi. Ideowo pismo miało nawiązywać do niespełnionych postulatów studenckich  wykraczających poza  sprawy związane z autonomią wyższych uczelni.

Wydawanie „Biuletynu” z nastawieniem na poszerzanie kręgu odbiorców, choćby nader ostrożnym, niepomiernie zwiększało ryzyko dekonspiracji. Stanęliśmy wobec arcytrudnego problemu.  Podstawowej słabości wszelkiej konspiracji w państwie policyjnym: jak poszerzać zasięg i równocześnie minimalizować zagrożenie dalszego istnienia. Jak nie wpaść w tryby machiny państwa policyjnego i nie dopuścić do unicestwienia całego przedsięwzięcia konspiracyjnego. W naszym przypadku, dopiero organizującej się na dobrą sprawę wspólnoty politycznej. Wiadomo przecież, że każda nowa w niej twarz, nowa osoba, może stanowić potencjalne niebezpieczeństwo o daleko idących następstwach. Zwłaszcza w otoczeniu społecznym infiltrowanym policyjnie, do tego w stopniu przekraczającym nasze ówczesne wyobrażenia, bez osłony w postaci otuliny społecznej a więc jeszcze nie w takich choćby warunkach istnienia, jakie kilkanaście lat później miała zepchnięta do podziemia „Solidarność”. Nie zdołaliśmy sobie z tym poradzić. Nie doszło do wypracowania i stosowania zabezpieczeń organizacyjnych, chroniących przed całościowym policyjnym rozpracowaniem. Przy udostępnianiu „Biuletynu” obowiązywała tylko zasada kierowania się własnym wyczuciem. Okazała się niewystarczająca. SB znalazła się w jego posiadaniu już kilka miesięcy po wydaniu pierwszego numeru.

Kierując się deklaracją programową „Mijają lata” w budowaniu porozumienia niepodległościowego uznaliśmy za konieczne nawiązanie kontaktu z polską emigracją polityczną. Dlatego podczas pobytu we Włoszech w 1970 roku Benedykt Czuma ( Dysio), korzystając z powiązań rodzinnych, spotkał się z czołowymi działaczami Stronnictwa Pracy-Karolem Popielem i Stanisławem Gebhardtem. Może warto przypomnieć, że Stronnictwo to środowisko chadeckie ( chrześcijańscy demokraci). Na emigracji Popiel był ministrem sprawiedliwości w rządzie gen. Władysława Sikorskiego a wcześniej razem z nim i Ignacym Paderewskim, W. Korfantym, W. Witosem i gen. J. Hallerem współtworzył na emigracji tzw. Front Morges. Po nieudanej, zgniecionej przez komunistów, próbie odbudowania w kraju legalnie działającego SP, powrócił na emigrację i prowadził dalej działalność polityczną. Był w światowych władzach Chrześcijańskiej Demokracji. W przeprowadzonych rozmowach B. Czuma przedstawił nasze założenia programowe, charakter podjętej już działalności, jej motywy. Przemawiało do jego rozmówców, że jest  to   przedsięwzięcie głównie młodej generacji, ludzi dopiero co po studiach, także pracowników naukowych. Zgodzono się, że nawiązany kontakt należy kontynuować. W najbliższej przyszłości Ruch miał wskazać osoby, którym wysłane zostaną zaproszenia na kilkumiesięczny pobyt na Zachodzie. Ustalone zostały szczegóły techniczne związane z zaproszeniami. Miały to być wyjazdy na stypendia. Działacze chadeccy widzieli realne szanse na wystaranie się o nie. Wyjazdy stypendialne miały umożliwić zetknięcie się z instytucjami demokratycznego państwa,  z mechanizmami ustrojowymi jego funkcjonowania jak również poznanie czołowych działaczy emigracji politycznej. S. Gebhardt uznał za możliwe udzielenie w przyszłości pomocy technicznej w postaci niedużych, wydajnych powielaczy. W rachubę wchodziło też stworzenie kanału przerzutowego książek i czasopism polskich wydawnictw emigracyjnych. Odczuwaliśmy ogromny niedosyt takich publikacji. Na pomoc finansową ze strony Stronnictwa za bardzo nie mogliśmy liczyć. Samo borykało się z niedostatkiem środków materialnych.

W następstwie nawiązanego kontaktu i przyjętych ustaleń to mnie szykował się wyjazd do Włoch latem 1970 roku. Miałem przede wszystkim spotkać się z działaczami Stronnictwa dla omówienia dalszych warunków współpracy. Nadeszło zaproszenie . Do wyjazdu już jednak nie doszło, gdyż wcześniej zostałem uwięziony, po dokonanych przez SB rozległych zatrzymaniach uczestników Ruchu.

Historia istnienia Ruchu nie sprowadza się zatem do przygotowywanej, ale niedoszłej do skutku akcji spalenia muzeum Lenina w Poroninie. Przerasta ten zamysł niezależnie od jego wymowy i spodziewanego wstrząsu na miarę gromu z jasnego nieba. Nie pozwala na wtłoczenie Ruchu w szereg desperackich, ale w nich całkowicie wyczerpujących się aktów protestu antyustrojowego, w sąsiedztwo – z całym dla niego szacunkiem – wysadzenia auli w Opolu przez braci Jerzego i Ryszarda Kowalczyków, samospalenia się Ryszarda Siwca na stadionie w Warszawie, anonimowego uszkodzenia pomnika Lenina w Nowej Hucie, czy też kilku nieudanych zamachów na dygnitarzy partyjnych. Historia Ruchu to jednak inna skala przedsięwzięcia przewyższająca także własny zamiar dotyczący komunistycznej ikony.

Zaakceptowanie pomysłu wysadzenia pomnika Lenina w Poroninie i w konsekwencji przystąpienie do jego spełnienia ( w wersji – spalenia muzeum Lenina), stało się, niestety, początkiem końca Ruchu. Jak do tego doszło?

W kształtującej się dopiero konspiracyjnej wspólnocie niepodległościowej, nazwanej później Ruchem, postanowienia ją obejmujące podejmowane były na spotkaniach uczestników z różnych miejscowości, nazywanych zjazdami. W toku bieżącej działalności doszło do wyłonienia węższego gremium. Spotykało się ono w mieszkaniu Bolka Stolarza, w Warszawie, przy ulicy Greckiej 5, na Saskiej Kępie. Bolek pełnił nie tylko rolę gospodarza , ale także uczestnika tego gremium, w którym także ja byłem, obok Andrzeja Czumy, Mariana Gołębiewskiego, Stefana Niesiołowskiego, znanego mi wówczas jedynie z pseudonimu „Kostek” i niekiedy Benedykta Czumy( Dysia).

Gdzieś w kwietniu 1970 roku na jednym z takich spotkań Kostek  podzielił się wiadomością, że pozyskał w Łodzi do naszej wspólnoty kogoś bardzo wartościowego. Wysokiej klasy chemika, więzionego w czasach stalinowskich za udział  bodaj w  szkolnej jeszcze konspiracji przeciw PRL, więc otrzaskanego życiowo. On, Kostek, uważa, że wskazany byłby jakiś akt demonstracji przeciw urzędowym obchodom 1 maja. Na przykład zniszczenie wielkich propagandowych plakatów i transparentów. Chemik gotów jest wytworzyć konieczne do tego materiały, mówił podekscytowany, i widać było, że bardzo pragnie, by skorzystać z tych umiejętności . W oczach naszych dwóch starszych kolegów Mariana( Gołębiewskiego) i Bolka( Stolarza) pomysł ten wypadł blado. Już nie pamiętam który z nich przypomniał o przygotowywanych z wielkim propagandowym zadęciem obchodach 100 rocznicy urodzin Włodzimierza Ilijcza Ulianowa, zwanego Leninem, przypadających właśnie w kwietniu . Zraz też doszło do skojarzenia rocznicy z pomnikiem Lenina w Poroninie i z przedstawionym pomysłem Kostka. Obaj, Marian i Bolek, ogromnie zapalili się do tego nowego pomysłu. Wysadzić pomnik Lenina! To dopiero będzie – drżyj komuno! Natychmiast zaczął im wtórować Kostek.

Dobrze wiedziałem, że Marian to człowiek czynu, zaprawiony i zahartowany w żołnierskich  działaniach, niezłomny wojownik o sprawę, czyli o Polskę. Dla nas od zawsze, to znaczy od 1939 roku, gdziekolwiek się znalazł. Od przedzierania przez Rumunię do Francji, do polskiego wojska w tym kraju. Tam po udziale w walkach, niewoli, ucieczce z niej,   w przedostawaniu się przez Pireneje, Hiszpanię do Portugalii. Następnie do Anglii, skąd po intensywnym szkoleniu na cichociemnego, by  jako zrzutek lądować w okupowanym kraju i   toczyć bezpardonowe, często brawurowe walki na Lubelszczyźnie z niemieckim okupantem, z krwawymi nacjonalistami ukraińskimi.  Potem odważnie porozumieć się z UPA w walce przeciwko wspólnemu wrogowi, sowieckiemu okupantowi i instalowanej przez niego tzw. Polsce Lubelskiej. Był dalej wojownikiem, po podstępnym aresztowaniu, w znoszeniu tortur w więzieniu mokotowskim, w przyjęciu wyroku śmierci, a po zamianie na dożywocie, mężnym przyjmowaniu stalinowskiego rygoru więziennego, czy w zorganizowaniu bliskiej powodzenia zbiorowej ucieczki z więzienia w Sieradzu. Kierował się w życiu mottem: bo mnie tylko wolność interesuje. W tle  były niedokończone porachunki z komunistyczną władzą. Metody wojskowego działania miał we krwi i ich tak do końca nie zarzucił w warunkach wymagających innych form walki. Bolek wpatrzony w Mariana, sam odważny partyzant akowski z Janowa Lubelskiego, miał zbliżony do swego mentora sposób reagowania.

W przypadku Kostka nie miałem wówczas zielonego pojęcia, skąd jego pomysły poparte takim entuzjazmem. Nie wiedziałem o parciu w tym kierunku, wyrosłym na gruncie  uprawianego jeszcze w  szczenięcych latach małego sabotażu( napisy na murach w Łodzi w rodzaju – ZSRR twój wróg !) .

Jednak najbardziej liczyło się zdanie Andrzeja Czumy, głównego animatora Ruchu. Co Andrzej o tym sądzi?

Zrazu Andrzej odniósł się z rezerwą. I naprawdę miał ku temu wystarczające powody. Doskonale wiedział , że przynajmniej od kilku miesięcy depcze mu po piętach SB i to coraz natarczywej. Informacja sprzed kilku miesięcy, że jest w kręgu zainteresowania bezpieki, którą w dość specyficznych okolicznościach posiadłem, w ostatnim czasie znajdowała wielokrotnie dobitne potwierdzenie. Nie mogło być żadnych wątpliwości. Ta wcześniejsza informacja skłoniła Mariana na jednym z poprzednich spotkań na Greckiej do zaproponowania Andrzejowi, by  zawiesił na jakieś czas kierowanie Ruchem a on, Marian, w tym go zastąpi. Oczywiście dla odwrócenia uwagi SB. Andrzej nie przystał na to argumentując, że niektórych ważnych kontaktów nie może zawiesić ani ich przekazać. Teraz stanął przed brzemiennym w skutki wyborem. Zgoda oznaczała podjęcie działań o niewyobrażalnych następstwach.

Co do mnie, zdecydowanie byłem przeciwny pomysłowi a tym bardziej jego przeprowadzeniu. W mojej ocenie – było to dla mnie bezsporne – podjęcie takiego działania pociągnie za sobą radykalną zmianę charakteru zawiązanej wspólnoty politycznej , odejście od dotychczasowej  formuły spokojnego budowania środowiska w poszukiwaniu dróg do perspektywicznej niepodległości. Wchodzimy na ścieżkę gwałtownych kroków. Przestrzegałem przed pakowaniem się w ślepy zaułek. Nie przekonałem kolegów, zwolenników pomysłu. Odwrotnie, utwierdzali się wzajemnie w jego celowości . Andrzej, słuchając ich, najpierw pomysłowi raczej niechętny, zaczął się wahać. Wiedziałem już, że ostatecznie się zgodzi i tak się stało. Klamka zapadła. Poszły konie po betonie.

Bez rozstrzygnięcia pozostaje, czy gdyby w spotkaniu tym uczestniczył Benedykt, brat Andrzeja, zawsze wyważony w sądach, daleki od śpiesznego decydowania, inaczej by się ono potoczyło.

Uderzające, że nikt ze zwolenników pomysłu nie napomknął nawet słówkiem, nie podniósł fundamentalnej kwestii – zagrożenia ze strony SB i to w sytuacji, gdy bezpieka siedzi Andrzejowi na karku. Uważałem, że powinno ono wywołać, jeśli nie zaraz tu na spotkaniu, to w krótkim czasie, głębsze zastanowienie. Nic takiego się nie stało. Żałowałem, że nie wygarnąłem wtedy krzyczących wprost przestróg. Niezależnie od tego, z jakim skutkiem. Tymczasem było oczywiste, że po zaakceptowaniu pomysłu poronińskiego to Andrzej pokieruje przygotowaniami i będzie głównym organizatorem akcji. Wkrótce ruszyły przygotowania . Znajdowałem się wobec nich zupełnie z boku. Uruchomione naprędce poruszały się własnym torem i nie były już do zatrzymania .Niezależnie od skali zagrożenia i bliskości katastrofy.

Sytuacja przypominała tę – oczywiście z zachowaniem proporcji- jaką przeżył i opisał Jan Nowak Jeziorański.

Jako kurier rządu polskiego, po przybyciu z Londynu do okupowanej przez Niemców Warszawy, powiadomił szykujących się do wywołania powstania organizatorów, że nie mogą liczyć na żadną pomoc Zachodu. Ani wojskową, ani polityczną. Był przekonany o oczywistej wymowie tej informacji. Ku swemu zaskoczeniu, będąc w siedzibie dowództwa przyszłego powstania widział jak przygotowania idą dalej pełną parą. Jak płyną rozkazy, a łącznicy wbiegają i wybiegają z meldunkami. Zrozumiał, że machina powstańcza już została uruchomiona i nic tu po jego komunikacie, najistotniejszym z tego,   z czym przybył.  .

Andrzej w krótkim czasie potrafił zaangażować do udziału w akcji „Poronin” młodych ludzi, którzy wcześniej nic nie wiedzieli o Ruchu. W ich akcesie, przebiegającym łańcuszkowo, istotne okazały się związki koleżeńskie, sięgające jeszcze czasów harcerskich, harcerstwa wyrosłego na tradycji przedwojennego skautingu i „Szarych Szeregów” . Uformowani oni byli na mocnym fundamencie ideowym, w duchu patriotycznym i antykomunistycznym. Dla nich waleczni bohaterowie z harcerskich batalionów „Zośki” i „Parasola” jak Andrzej Romocki „Morro”, Ryszard Białous „Jerzy”, Jan Rodowicz „ Anoda”,  Adam Borys „ Pług” i wielu, wielu innych z „Szarych szeregów” to byli ich przewodnicy duchowi w pomrokach PRL, ożywiający myśl o Polsce wspólnych pragnień.

Nie była nią przecież PRL, ani tym bardziej nie uosabiał jej Lenin.

Kiedy więc usłyszeli o Ruchu ( otrzymując do ręki program  „Mijają” lata i egzemplarz „Biuletynu”) i akcji „Poronin”, że są do jej przeprowadzenia niezbędni jak nie przymierzając zapalnik w granacie, nie mieli dłuższych chwil wahania. Taka forma zademonstrowania ducha oporu antykomunistycznego, istnienia tego oporu, to było dla nich coś, na co być może podświadomie czekali. Włączyli się do podjętych przygotowań. W ich trakcie, kiedy stawiali się na miejsca umówionych spotkań z Andrzejem, coraz  to zauważali w pobliżu kręcące się, podejrzane typy i samochody. Nie mogło być wątpliwości, co to za jedni.

Ale przygotowania już były w toku, osiągnęły własną dynamikę, szły ku zamierzonemu finałowi. Widoczne zagrożenie ze strony bezpieki stawało się tylko ich tłem. Trudno było dopuścić myśl, że może się nie udać. Jeszcze trudniej, że skończy się więzieniem.

Tymczasem dostępne po latach materiały operacyjne bezpieki, przedstawione przez Piotra Byszewskiego z IPN, nie pozostawiają żadnych, ale to żadnych, złudzeń. Sfinalizowanie „Poronina” nie mogło dojść do skutku. Bezpieka miała wystarczająco dużo informacji operacyjnych i zmobilizowała się organizacyjnie na tyle skutecznie, by do tego nie dopuścić. Wprawdzie niemal do końca zakrojonego przez nią na szeroką skalę przeciwuderzenia nie wiedziała, że chodzi o Lenina w Poroninie, ale nie miało to rozstrzygającego znaczenia. Wiedziała o intensywnych przygotowaniach do,  jak to określała w bieżących wewnętrznych raportach – zamachu terrorystycznego, mającego wstrząsnąć społeczeństwem. Obawiała się zapewne echa w Moskwie. Nie było przelewek. Musiała stanąć na głowie, by zapobiec. Szło już o ratowanie siebie, własnych stanowisk, wykazanie się niepodważalną sprawnością, mocnym potwierdzeniem bycia niezastąpionym Nie mogła poprzestać na ulubionej metodzie policji politycznej, dalszego roztaczania kontroli nad „źródłem zagrożenia”, a nie jego zlikwidowaniem. Musiała uniknąć blamażu.

Ambicją bezpieki wyniesioną jeszcze z czasów stalinowskich było rejestrowanie każdego, kto publicznie bądź w miejscu pracy, a nawet w szerszym gronie towarzyskim krytykuje PRL . Sama rejestracja jeszcze niewiele znaczyła, dopóki nie pojawiały się kolejne donosy (informatorów) mogące zaniepokoić SB. Wówczas roztaczano nad taką osobą dokładniejszą kontrolę, głównie agenturalną, i analizowano potencjalny stopień „ zagrożenia”. Jeśli nie był alarmujący albo nie wiązał się z innym zagrożeniem, nie było dalszych działań do czasu pojawienia się kolejnego, wyraźnego sygnału.

Andrzej Czuma znalazł się w takim rejestrze w 1960 roku, kiedy był jeszcze studentem. Z racji pochodzenia i głoszonych poglądów. Donosili koledzy z akademika, nawet ci, którzy dzielili z nim wspólny pokój. Daje to porażające pojęcie o stopniu infiltracji esbeckiej w PRL. Nie spuszczono go z oka po jego studiach. Bezpieka mozolnie gromadziła donosy z miejsca pracy na kolei, nadając mu w operacyjnej obserwacji kryptonim „Stażysta”. Były to niewiele znaczące notacje bardziej świadczące o tym, że bezpieka nie próżnuje. Zwrot o kluczowym znaczeniu dla Andrzeja i w konsekwencji dla istniejącego już Ruchu nastąpił w czerwcu 1969 roku. W Gdańsku chłopak kończący studia politechniczne ( Sławomir Daszuta), upatrzony przez Andrzeja na osobę, którą można wtajemniczyć w istnienie Ruchu, po prostu zdradził Andrzeja bezpiece. Z własnej inicjatywy za pieniądze na zagraniczną wycieczkę. Chłopak naturalnie nie był z ulicy. Andrzej poznał go kilka lat wcześniej. Podczas pielgrzymki prowadzonej przez o. Huberta Czumę, brata Andrzeja. Uznał za wartego podtrzymywania znajomości i z nim korespondował . Wiedział też o jego bliskich związkach z duszpasterstwem akademickim, co na pewno sprzyjało zaufaniu. a nadto, mówiąc bez ironii, pewnie chłopakowi dobrze z oczu patrzyło. Całe to rozeznanie okazało się niestety zawodne. Bezpieka uzyskała w chłopaku bezcennego informatora tw. Sławek. Andrzeja natomiast wzięła już pod dokładniejszą obserwację W ciągu pół roku ustaliła główne jego kontakty organizacyjne. Od tw. Sławka otrzymała program „Mijają lata”, a na przełomie 1969/70 pierwsze numery „Biuletynu” i przekazała tę zdobycz swemu kierownictwu tudzież specom od identyfikacji tekstów. Tw. Sławek informował nie tylko o wszystkim, co mu mówił Andrzej, w tym o przestrogach przed bezpieką, ale także o jego zachowaniu i sposobie bycia. Wykonując zlecone zadania tw. Sławek nagrał po kryjomu Andrzeja na jednym ze spotkań. Na każdym postępował zgodnie ze scenariuszem przygotowanym szczegółowo przez mocodawców. Pod koniec maja 1970 roku uzyskał najważniejszą informację. Dowiedział się od Andrzeja, że „organizacja zamierza przeprowadzić akcję w połowie czerwca o dużym znaczeniu. Odbije się ona głośnym echem w kraju. Andrzej odpowiada za nią osobiście. Prosi Sławka o poszukanie kogoś, kto wypożyczy na parę dni samochód, potrzebny do  niej”.

Informacja ta była dzwonkiem alarmowym dla utworzonej pod koniec kwietnia specjalnej grupy operacyjnej do ostatecznego rozpracowania działalności konspiracyjnej „Rewidenta”, czyli Andrzeja i związanych z nim w tym ludzi. W momencie otrzymania tej wiadomości osaczenie uczestników przygotowań do „Poronina” było ogromne. Andrzej pod obserwacją prawie non stop, jego mieszkanie i telefon na podsłuchu, plebania w Piastowie księży S. Koszuta i R. Ołtarzewskiego, gdzie były powielacze i niestety też archiwum Ruchu, też na podsłuchu. Podsłuch telefoniczny u Benedykta w Łodzi, uruchomiona nowa agentura, specjalny punkt obserwacyjny naprzeciwko domu Andrzeja we Włochach. Nad tym wszystkim grupa operacyjna analizująca na bieżąco napływające meldunki i wzbogacająca z godziny na godzinę posiadane rozeznanie.

Andrzej zadbał o to, by w żadnej rozmowie telefonicznej a tym bardziej w jego domu, nie padło słowo „Poronin”. Zakładał z góry obecność podsłuchu i dobrze wiedział , że jest cały czas na celowniku. Robił co mógł, by zmylić przeciwnika i doprowadzić do sfinalizowania „Poronina”. Na niewiele to się zdało. Bezpieka wiedziała o terminie akcji. To tw Sławek natychmiast ją o tym powiadomił, jak otrzymał list od Andrzeja przewieziony do Gdańska przez „Bożenę”- Marzenę Górszczykównę z wiadomością, na kiedy potrzebny jest samochód. Uzyskane z podsłuchu strzępy rozmów prowadzonych po cichu przez grupę osób w domu Andrzeja, przygotowujących się do akcji „Poronin”, pozwoliły bezpiece na potwierdzenie prawdziwości donosów tw. Sławka. Bezpieka nie dowiedziała się wprawdzie o Poroninie, ale poznała zmierzony kierunek, w którym mieli się udać uczestnicy akcji. Na południe kraju. Tw. Sławek, któremu bezpieka dała samochód do udziału w akcji  przyjechał o punktualnie na wyznaczone miejsce przez Andrzeja w okolicy Supersamu w Warszawie. Nie zastał tam już nikogo.

Mając wystarczające rozeznanie w zamiarach Andrzeja i skupionych wokół niego osób, bezpieka zdecydowała się bezzwłocznie wkroczyć. Dokonała jednocześnie zatrzymania wielu uczestników akcji, a także osób z nią bezpośrednio nie związanych, w tym na wszelki wypadek też, jak się później okazało,  zupełnie przypadkowych.

W świetle tych faktów  zamierzona i organizowana akcja „Poronin” z góry była skazana na niepowodzenie. Czy mimo to warta była podjęcia? Moja odpowiedź była i jest zdecydowanie przecząca.

Można podziwiać Andrzeja za jego determinację w tym działaniu, niezachwianą wolę zamanifestowania odradzającego się sprzeciwu wobec narzuconego zniewolenia. Można i należy z uznaniem i podziwem odnieść się do tych jej uczestników zwłaszcza, którzy zdecydowali się wziąć udział w akcji nie mając wcześniej żadnych związków z Ruchem a potem w śledztwie i na sali sądowej, mimo perspektywy dalszego pobytu w więzieniu, utraty upragnionej wolności, nie wyrzekali się swoich poglądów i nie zaparli kolegów. Można tylko żałować, że byli w Ruchu tak krótko. Nie zmienia to podstawowego faktu, że podjęcie akcji  stało się początkiem końca Ruchu, szybko doprowadziło do jego kresu. Podjęte zostało ogromne ryzyko w fazie dopiero co tworzącej się wspólnoty niepodległościowej. Tymczasem każdy kolejny dzień jej istnienia umacniał ją, sprzyjał jej poszerzaniu, podnosił znaczenie w działaniu deklaracji programowej „Mijają lata’” i „Biuletynu”, służył nowym możliwościom wydawniczym, nawiązanemu już kontaktowi z emigracją polityczną i nawiązaniu go z przeciwnikami komunizmu w krajach sąsiednich. Było, przykładowo biorąc, przygotowane  nasze stanowisko na spotkanie z  Czechami.

To prawda, że bezpieka była na tropie  Ruchu  jeszcze przed akcją poronińską, że miała w ręku „ Biuletyn” z kilku źródeł, a tw. Sławek zdradził Andrzeja niemal rok wcześniej. W takiej sytuacji nieuchronnie doszłoby do aresztowań. Bezpieka jednak do czasu uzyskania informacji agenturalnej o akcji skoncentrowana była na dalszym rozpracowywaniu Ruchu, a nie na dokonaniu natychmiastowych aresztowań. Zwyczajem policji politycznej rozciągała kontrolę nad „źródłem zagrożenia”. Mogło to jeszcze trwać. Od momentu uzyskania informacji o szykowanej akcji musiała jednak zradykalizować działania, by nie napytać sobie biedy, a nawet w razie czego rzucić hasło – wszystkie ręce na pokład.

Dłuższe istnienie Ruchu stwarzało natomiast szansę na jego przetrwanie mimo nieuniknionych aresztowań, obejmujących także krąg kierowniczy. Wiele zależało od tego, jak rozległą udało by się nam w tym czasie stworzyć więź wspólnotową i jak daleko sięgałaby penetracja bezpieki. W każdym razie istniała jeszcze szansa na przetrwanie, choćby w rudymentarnej postaci. Przekreśliła ją definitywnie akcja „ Poronin”.

Znajdując się zupełnie z boku tej akcji, nie miałem najmniejszego pojęcia co z nią, czy jest organizowana, czy może została zawieszona. Tuż przed wyjazdem na Mazury, mógł to być 23 czerwca 1970 roku( główne uderzenie operacyjne bezpieki nastąpiło 20 czerwca), zjawiła się u mnie niespodzianie, gdzie wówczas mieszkałem, na Pogodnej w Warszawie, Ela Nagrodzka z Łodzi. Przyjechała z pilną wiadomością: w Łodzi są aresztowania . Aresztowany został Kostek i inni. Dzielnie się trzymają – dodała. Teraz spieszy, żeby powiadomić o tym Bichala (Andrzeja). Prosi o jego adres, którego nie zna. Na ulicy, w pobliżu, czeka na nią kolega (Andrzej Woźnicki) na motorze, którym przyjechali . Nie może teraz u mnie nawet na chwilkę przycupnąć, musi być jak najszybciej u Bichala. Otrzymawszy adres ruszyła niezwłocznie. Ani Ela ani ja nie wiedzieliśmy w tym momencie, że Andrzej też już został aresztowany, bo bezpieka przeprowadziła zatrzymania i rewizje jednocześnie w wielu miejscach o tej samej porze Nie wiedzieliśmy również, że w domu Andrzeja zastawiła tzw. kocioł na osoby takie, jak Ela. Zostałem z ta zasiewającą niepokój wiadomością z Łodzi. Co robić ? Byłem w kropce. Akurat miałem gościa w domu, kiedy zjawiła się Ela. Był na szczęście w drugim pokoju i nie słyszał naszej rozmowy. Mieliśmy zaraz ruszyć samochodem na Mazury. Tam był świat naszego dzieciństwa i lat szkolnych, a mego przyjaciela Harrego, także Heimat. Mieszkał w RFN, ale myślami i w snach przebywał bardziej na Mazurach. Teraz jak pies na uwięzi pragnący się z niej urwać, niecierpliwie przebierał nogami, by jak najszybciej pomknąć w tamtym kierunku. W pokoju stały dwie maszyny do pisania pochodzące z akcji ekspropriacyjnych. Chciałem się ich zaraz pozbyć. Gdzieś schować. Ale u kogo? Pomyślałem o Leonie, koledze z redakcji, w której pracowałem. Mieszkał ode mnie nie dalej niż 2 kilometry. Chcąc je do niego przewieźć musiałbym to zrobić na oczach Harrego. Uznałem, że w żadnym razie nie mogę go do tego mieszać. Nic nie powinien wiedzieć, ani widzieć. Skąd wiem, że nie jest śledzony jako przybysz z „kraju rewanżystów i szpiegów”? I czy nie wplączę go w tarapaty. Nie powiedziałem mu słowem, w jakich mogę być opałach. Nie ruszyłem maszyn. Wsiedliśmy do samochodu, jak gdyby nic się nie wydarzyło, i pomknęliśmy na Mazury. On coraz bardziej podekscytowany bliskością zaczarowanych miejsc z dzieciństwa, ja z gryzącym molem niepokoju. Maszyny oczywiście wpadły w ręce łapsów z bezpieki podczas rewizji mieszkania. Ja, dowiedziawszy o tym w więzieniu, żałowałem jednak niepodjęcia próby ich skitrania, mówiąc grypserą. Mogłem nie zastać Leona w domu, mógł odmówić ich przechowania, a godząc się potem przestraszyć i jak mnie aresztowano pobiec, gdzie nie należało. Harry też nie wiadomo jak by się znalazł , gdyby trafił pod pręgierz podejrzeń. Wszystko to prawda. Ale taka mała satysfakcja , gdyby się udało, to byłaby słodycz, miód na serce, kiedy się jest zapudlonym i czyhają na twoje potknięcie.

Takiej małej satysfakcji wartej,  jak sądzę,  przywołania doświadczyła moja mama. Któregoś dnia, gdy byłem już uwięziony na Mokotowie, a łapsy śledcze mocno się uwijały, zjawił się w domu mamy na Mazurach ubol z Warszawy. Z żądaniem wydania zaproszenia, jakie nadeszło do mnie z Włoch  po rozmowach Benedykta Czumy „Dysia” podczas jego pobytu w Rzymie z czołowymi chadekami polskiej emigracji. Ubol wie, jak powiedział, że jest ono tutaj u mamy, a nie gdzie indziej. Jeśli mama zaproszenia nie wyda, będzie musiał przeszukać mieszkanie. Po odmowie, wziął się za szukanie. Szukał wszędzie. W szafie macał wszystkie ubrania, ale jakoś zaproszenia nie wymacał. Wielce niezadowolony, burcząc trzasnął drzwiami na odchodnym. Jak tylko umilkły kroki, mama w te pędy do szafy, do kieszeni z zaproszeniem i myk je pod tapczan. A tu ubol wraca po kilkunastu minutach i mówi, że raz jeszcze przeszuka. Tym razem wziął się za rzeczy w szafie metodycznie, jak za ciuchy więźnia w areszcie wydobywczym. Sprawdzał centymetr po centymetrze. Trzeciego przeszukania już nie podjął. Mama była dumna,  że się jej udało . Oto w groźnym położeniu, w jakim się znalazłem, jak groźnym tego nie wiedziała, mogła coś dla mnie zrobić. To podniosło ją na duchu. Zaproszenie miało w sprawie tak naprawdę znaczenie drobiazgu. Ale nie dla ubecji. Dla niej każdy szczegół, niepozorny, nawet wiarygodny fakt, wart był sprawdzenia. W myśl starej czekistowskiej zasady- dawierat`, no prawierat`. Ma się rozumieć ubol przeszukiwał bez okazania formalnego na to pozwolenia.

Na Mazurach, kiedy dojechaliśmy tam z Harrym, było upalnie i początek wakacyjnej beztroski lata. Harry natychmiast wsiąkł w tę atmosferę, ja starałem się stłumić w sobie mola niepokoju, mając w głowie świdrującą wiadomość o aresztowaniach w Łodzi. Gdzieś wczesnym popołudniem następnego dnia rozstaliśmy się na moment. Harry pojechał nałowić w stawie karasi na żywca, ja wróciłem do domu mamy. Mieliśmy niebawem się spotkać, by pojechać nad jezioro w lesie, gdzie czekali na nas koledzy, łódka i nocne ognisko nad wodą. W domu mama szykowała lina w śmietanie na obiad. Siedziałem w u niej w kuchni i rozmawialiśmy, kiedy otworzyły się drzwi i weszło trzech dżentelmenów. Od progu jeden z nich rozglądając się powiedział przyciszonym głosem: jesteśmy z komendy wojewódzkiej z Olsztyna (charakterystyczne, że zawsze w latach późniejszych przy zatrzymaniach, czy rewizjach  bezpieczniacy podawali się za milicję). Czy zastaliśmy syna pani? Do mamy jeszcze nie dotarło co to za jedni, więc odwracając się od kuchni powiedziała do mnie: jacyś panowie do ciebie. Wiedziałem, że znalazłem się w saku, jak nie przymierzając, któryś z karasi złowionych w stawie przez Harrego. Natychmiast mnie otoczyli. Proszę wydać wszelkie nielegalne druki, usłyszałem sakramentalną formułkę ubecji , którą tyle razy miałem jeszcze usłyszeć później w lat 70. Niczego takiego nie miałem im do wydania, więc przywoławszy wystraszoną lokatorkę, jako świadka, przeszukali, ale po łebkach, mieszkanie, bez żadnej zdobyczy. Pana zabieramy na miejscową komendę, usłyszałem od szefa pozostałych. Znajdowała się niedaleko. Tam w pustym pokoju, ale pod okiem miejscowego ubola trwało wielogodzinne w milczeniu oczekiwanie, co dalej. Nie wiedziałem, że w tym czasie dżentelmeni z Olsztyna maglują Harrego. Zatem wiedzieli, że jest ze mną na Mazurach. Podczas, gdy wzięli go na spytki, inna ekipa skipiszowała dyskretnie mu samochód. Niczego trefnego Harry nie miał i o niczym nie wiedział, więc musieli go grzecznie przeprosić. Rozstawszy się z Harrym na chwilę, przed paru godzinami, nigdy już go więcej w życiu nie zobaczyłem. Zginął rok później w wypadku samochodowym, gdzieś w Szwajcarii, ale bez żadnego związku z moim aresztowaniem. Zbliżał się wieczór, kiedy moje oczekiwanie, co dalej, dobiegło wreszcie końca.  Szef ekipy, poprosiwszy mnie do kancelarii komendy, oznajmił urzędowym tonem, wskazując na aparaty telefoniczne, że od tej chwili jestem zatrzymany i ma polecenie zawieźć mnie do Warszawy. Gdy wsiadaliśmy do dużego fiata , którym przybysze przyjechali, był już zmrok , zaczął padać deszcz. W samochodzie usadowili mnie na tylnym siedzeniu między siebie. Nie założono mi kajdanek wspaniałomyślnie, gdyż, jak powiedział kierujący zatrzymaniem, liczy, że po drodze nie zrobię im żadnego hopsztosu. Jechaliśmy godzinami w milczeniu, rozpadało się . W strugach deszczu nie widać było drogi mimo świateł reflektorów, wycieraczki na przedniej szybie bez przerwy szorowały, bez większego pożytku. Miałem wrażenie przebywania na jakiejś dziwnej łodzi podwodnej, wciśnięty między dwóch strażników, jak w śnie somnambulicznym. Kiedy wjechaliśmy w ulicę Rakowiecką w Warszawie, było grubo po północy, przestało padać. Liczne światła w oknach okazałej bryły budynku MSW. Nigdy w nim wcześniej nie byłem. W środku natomiast półmrok, cisza, szerokie schody na górę, dyżurujący przy nich powolny strażnik. Dżentelmeni z Olsztyna szybko się zmyli. Zostałem sam w pokoju z długim pustym stołem. Na krótko. Za chwilę wparował jegomość bez marynarki, w koszuli, niewysoki, korpulentny, podniecony jak pokerzysta oderwany na moment od rozdania kart i nie przedstawiwszy się broń Boże, od razu przystąpił do rzeczy. Siadajcie i mówcie – usłyszałem silny wschodni zaśpiew. Nie kresowy, lecz ruski. Ten zaśpiew zabrzmiał złowieszczo. Ruscy to rządzą i mają mnie w swoich łapach- przemknęło przez głowę. Nu, wy nie wiecie o co chodzi. Da, to znaczy my sie pomylili, wzieli was za kogo inszego? Fiedot no nie tot – jak tam u was na wschodzie mówiono ( Wileńszczyzna). Nu, my się nie mylimy. Nie mylimy. Wy nie wiecie co my tu narobili, jak was nie było. Możecie nic nie mówić. Możecie. Ale my bedzim dłubać, dłubać nu i wydłubim. Przerwał wywód, wstał i powiedział, że za chwilę wróci. Wrócił z łóżkiem polowym, kocem i poduszką. Macie to do spania. U nas – powiedział wychodząc – pełen kamfort. Zostawił uchylone drzwi, ale zaraz pokazał się w nich milicjant na krześle. Usiłowałem zasnąć, lecz sen ulatywał i miałem co rusz widok milczącego w drzwiach milicjanta, jak łypie na mnie rybim okiem. Tak było do rana. A potem zaczęło się. Najpierw sprowadzono mnie do pokoju przesłuchań. Za biurkiem usiadł znudzony ubol i patrzył tępym wzrokiem w milczeniu. Był od pilnowania mnie. Niemal co chwila otwierały się za mną drzwi wpadał ktoś, poparzył przez moment i wypadał. Takie puszczanie pary w gwizdek, mające wzmóc mój niepokój, trwało dobre kilka godzin. Aż miejsce milczącego ubola zajął ktoś nowy. Jestem prokuratorem, nazywam się Siejko – wyrecytował. Znów jakiś z importu wschodniego – pomyślałem. Przyszedłem przedstawić zarzut i zastosować wobec Pana areszt na 3 miesiące – usłyszałem. Za oknem był słoneczny, czerwcowy, ranek. Zapowiadał się upalny dzień. Miałem przez chwilę wrażenie, że czuję zapach kwitnących lip. Zrobiło mi się żal utraconego lata. Mój Boże, pomyślałem, to aż trzy miesiące. Poczułem słodycz utraconej wolności. Prokurator na nic nie nalegał. Dobrze wiedział, że od metod śledczych, stosowania modus operandi, jest ktoś inny i ważniejszy. Wkrótce ubecy przewieźli mnie samochodem na drugą stronę ulicy Rakowieckiej do więzienia, choć to odległość na rzut beretem. ( słowo „wkrótce” jest cokolwiek nie na miejscu, gdyż osoba tracąca wolność musi ustawicznie na coś czekać). Tam trafiłem (nie do, a)  na III pawilon (niegdyś 12, naznaczony zbrodniczymi wyczynami bezpieki, będący we władztwie MSW) podobnie jak inni aresztowani  w sprawie Ruchu. Przyszło mi tam być nie aż 3 miesiące, ale blisko półtora roku, zanim wyekspediowany zostałem z kilkoma kolegami z Ruchu do więzienia w Strzelcach Opolskich. Na dłuższą odsiadkę. Po przeszło 5 latach ( w końcu sierpnia 1975 roku) znalazłem się znowu na III pawilonie, aresztowany tym razem za raport o stanie więziennictwa PRL, ale to już inna historia.

Osadzeni w więzieniu na Mokotowie i gdzie indziej, uczestnicy Ruchu od razu znaleźli się w bardzo trudnym położeniu. Bezpieka, by tak rzec, monitorując przygotowania do akcji „Poronin” i jej finalizowania potrafiła zgromadzić obszerny materiał dowodowy . W jej ręce  wpadło też archiwum Ruchu, które w żadnym wypadku nie powinno znajdować się w tym samym miejscu co powielarnia „Biuletynu”. Na plebanii w Piastowie. Plebania nie była w żadnym razie terenem eksterytorialnym . Materiały te ogromnie ułatwiły zadanie bezpiece. Do tego niektórzy spośród aresztowanych, na szczęście nieliczni, już w pierwszych godzinach utraty wolności kompletnie się załamali. Mówili nie tylko literalnie o wszystkim, o czym wiedzieli, lecz snuli też domysły na kanwie podrzucanych im przez bezpiekę wątków m.in. rzekomego posiadania przez uczestników Ruchu broni, czy udziału w głośnym napadzie na bank przy ulicy Jasnej w Warszawie sprzed paru lat. Wprowadzenie tych wątków, w tak sprytny sposób do śledztwa, ułatwiało i uwiarygodniało celowość wzmożenia presji na aresztowanych podczas przesłuchań, a przed zwierzchnictwem politycznym pozwalało bezpiece wykazać się operatywnością. Każdy z nas uwięzionych, może z wyjątkiem Mariana Gołębiewskiego, Janka Kapuścińskiego i Zygmunta Żyłko – Żebrackiego, którzy przeszli przez stalinowskie więzienia, znalazł się w położeniu, którego wcześniej nie ogarniał wyraziście wyobraźnią nawet, jeśli dopuszczał myśl o utracie wolności. Nawet, jeśli dobrze wiedział, że trafić w łapska bezpieki to nie przelewki mimo wszelkich odwilży i że istnieje coś takiego jak III pawilon MSW. Kompletna izolacja od świata zewnętrznego (jeśli nie liczyć cenzurowanej i ograniczonej korespondencji), trwająca miesiącami a często dłużej, bez kontaktu z adwokatem, bez widzeń z rodziną i przyjaciółmi, bez możliwości zobaczenia choćby przez chwilę przyjaznej twarzy. Za to w pojedynkę naprzeciw sprawnej bezpiece, dysponującej rozległą skalą środków osaczania i łamania ducha oporu, mających doprowadzić do kapitulacji uwięzionego. W tym ubeckim mechanizmie aresztu wydobywczego współdziałały harmonijnie ze sobą wszystkie jego segmenty łącznie z agentami celnymi, niekiedy mistrzami w swej roli, i strażnikami więziennymi, odpowiednio dobranymi do III pawilonu, dawkującymi stosownie do potrzeb śledztwa opresyjne kary wedle przystosowanego do tego regulaminu porządkowego. Kiedyś, gdy nas tu jeszcze nie było, zjawiła się inspekcja kontrolna . Przechodzi przed kolejnymi otwieranymi na moment celami, by na wypowiadane mechanicznie pytanie – czy są jakieś skargi i zażalenia zetknąć się z ponurym milczeniem uwięzionych i usłyszeć zgrzyt zamka w drzwiach następnej, otwieranej celi. Aż tu w jednej z nich staje w drzwiach uwięziony i wygłasza lamentacje. Szef inspekcji łaskawie wysłuchuje go do końca, po czym mówi: „słuchajcie no Popielnik, czy wy uważacie, że jesteście w pensjonatu Orbisu? III Pawilon, Popielnik, to nie pensjonatu Orbisu”.

Wobec ogromu materiału dowodowego, bladego na ogół pojęcia aresztowanych o taktyce w takiej sytuacji podczas przesłuchań, rzeczowej podstawy zagrożenia wieloletnimi wyrokami w przypadku zwłaszcza uczestników akcji „Poronin”, zeznań osób, które od razu po zatrzymaniu załamały się i wyrzuciły z siebie wszystko o czym wiedziały, stawiając w beznadziejnym położeniu każdego, z kim wcześniej przyszło im współdziałać, trudno się dziwić potwierdzaniu przez uwięzionych tego, o czym już ubecja wiedziała, . Posługiwała się ona standardową metodą – przedstawiała zeznania wcześniej uzyskane, a doskwierające przesłuchiwanemu. Szło w tej sytuacji już o to, by nie wyrzec się swoich poglądów i nie odcinać od kolegów. Taka postawa zdecydowanie dominowała. Tylko nieliczni zachowali się tak, jak tego oczekiwała bezpieka w zeznaniach bądź w odrębnie złożonych oświadczeniach Nie ma co wymieniać ich z imienia i nazwiska. Wystarczy, że pozostało im borykanie się z tym we własnym sumieniu. Zapewne na zawsze.

Charakterystyczne, że bezpieka nie mogła posłużyć się w dążeniu do spacyfikowania woli uwięzionych osobą, na której złamaniu najbardziej jej zależało, Andrzejem Czumą. Nie miała jego zeznań na taki użytek. Andrzej nie dał jej nawet cienia szansy w tej materii. Rzecz jasna, nie informowała o tym przesłuchiwanych. Wręcz przeciwnie, starała się go dezawuować w naszych oczach. Postawę Andrzeja w śledztwie odbieram jak najjaśniejszy promyk w dojmującej przecież utracie wolności. Nie mogła ona jednak przechylić szali – wobec zgromadzonego materiału – w stronę posypania się śledztwa, było to niemożliwe.

Już w jego początkowej fazie można się było zorientować o istnieniu wielu w nim kierunków. Najbardziej wyrazisty, wcale nie boczny, zmierzał do wykazania związków Ruchu z Kościołem. Poszukiwano choćby najdrobniejszych symptomów inspiracji moralnej ze strony najwyższych hierarchów. Aresztowano kilku duchownych,  którzy, by tak rzec, otarli się o Ruch, węszono, czy są dalej sięgające tropy. Była to faza intensywnych przesłuchań zgodnie z czekistowską zasadą: najważniejsze są pierwsze trzy miesiące grillowania podejrzanego, potem nic już po nim. Śledztwo tak na dobre siadło w grudniu 1970 roku. Pamiętam taki dzień grudniowy. Za oknem zima, drobne płatki śniegu wirują w powietrzu, jakaś dziwna cisza. Śledczy wcale nie usiłuje mnie przesłuchać tylko niby konfidencjonalnie mówi, że wydarzyło się coś bardzo ważnego w kraju. Na Wybrzeżu – dodaje. A co? Dowie się pan o tym w swoim czasie. Pan i pańscy koledzy macie szczęście. A jakie? Macie szczęście – powtarza z lekkim odcieniem smutku.

Upadek Gomułki był na pewno dla nas korzystny. Ekipa Gierka uwolniła więzionych duchownych w sprawie Ruchu. Na pewno nie chciała na starcie, w dobrze pojętym własnym interesie, tlących ognisk zapalnych w relacjach z Kościołem. Nasze losy też zapewne  ważyły się. Śledczy dobrze to wyczuwali. Mieli obawę o finał śledztwa, by czasem góra nie urodziła myszy. Nie byli pewni, jaka będzie decyzja polityczna. Chcieli, ma się rozumieć, docenienia. Ekipa Gierka musiała oczywiście liczyć się z oczekiwaniami bezpieki, filarem władzy i co warto zauważyć, z kontrolerami z KGB. Ostatecznie stanęło na tym, by nie ograniczyć się do stosunkowo niedużych wyroków wobec większości uwięzionych, lecz wyodrębnić do głównego procesu kierownictwo Ruchu, w którym i ja się znalazłem, i potraktować jak należy, czyli surowo, choć bez pokazania już całego pazura socjalistycznej sprawiedliwości, jak w niezapomnianych czasach władztwa Chorążego Pokoju.

Władze  dobrze wiedziały, że tej sprawy (Ruchu) w żadnym razie nie mogą nagłośnić. Nie tylko ze względu na akcję  przeciwko ikonie  bolszewickiej rewolucji, jako  symbolu zniewolenia. Nie mogły jej propagandowo wykorzystać także z innego powodu. Spodziewanej postawy podsądnych ( nie po myśli bezpieki) przed sądem w głównym procesie.

Jeszcze tylko musiało odbyć się teatrum. Musieliśmy stanąć przed niezawisłym sądem w wydaniu PRL, pod batutą niewidzialnej ręki. Przed nami podsądnymi, w głównym procesie, były jeszcze dalsze lata więziennej próby charakteru, ale historia Ruchu dobiegła końca. Wolno zapytać o sens i znaczenie tego politycznego przedsięwzięcia, skoro nieudana akcja poronińska stała się początkiem końca jego istnienia, kładąc kres budowaniu wspólnoty ukierunkowanej programowo na zupełnie inne działania, dyktowane perspektywicznym celem – odzyskaniem niepodległości. Ponieśliśmy niewątpliwie porażkę. Ale czy była to tylko porażka? Niewiele znaczący epizod w oporze przeciw jałtańskiemu statusowi polskiej państwowości ? Odpowiem krótko. Ta porażka miała drugie dno. Utwierdzała nas, którzy  w śledztwie nie poddali się, w słuszności wyboru życiowego i skłaniała do poszukiwania dalej dróg służących sprawie niepodległości. Utwierdzały nas również w tym lata w  więziennych celach. Kiedy tylko były poza nami, podjęliśmy takie poszukiwana na nowo. Bezpieka od razu otoczyła nas swoją siecią pajęczą. Jej tajne raporty dają o tym pojęcie. Wielu z nas to uczestnicy stawiania pierwszych kroków jawnej opozycji końca lat 70-ych, a później „sentymentalnej panny S”, zatrzymywani, więzieni, internowani. Bowiem, jak kiedyś powiedział Józef Piłsudski: „zwyciężyć i spocząć na laurach to klęska, być pokonanym i nie ulec, to zwycięstwo.”